powrót



okno10 

Nie wiem czy potrafię opisać te lata do pamiętnego roku 1939.
Ten czas przykryty jest mgłą, ale pewne fragmenty pojawiają się w pamięci.


Najpierw trochę o Nowym Targu i o okolicy gdzie mieszkaliśmy.  

  Nowy Targ

Samo miasto położone jest u zbiegu Czarnego i Białego Dunajca, we wschodniej części Kotliny Orawsko-Nowotarskiej (nazywanej doliną nowotarską) , u podnóża Gorców. Przed wojną było to, dość spore, miasteczko powiatowe, z dwu- i trzypiętrowymi kamienicami w śródmieściu. W centrum miasta znajdował się kwadratowy rynek z dużym budynkiem magistratu i pomnikiem Władysława Orkana.



 Na jednej ze stron rynku sąsiadował z innymi kamienicami spory i na ówczesne czasy nowoczesny budynek wojskowy, w którym pracował mój Ojciec.
Dolina nowotarska jest jedną z najpiękniejszych okolic tego regionu, szczególnie widokowo. Zaraz za miastem zaczynają się podgórskie stoki, na początku miejscami zalesione, z rozciągającymi się uprawnymi polami aż do granicy lasów. Dalej już góry. Pasmo to zwane Gorcami rozciąga się od doliny Rabki aż po przełom Dunajca




Najwyższy szczyt Gorców Turbacz, wysokość 1310 m. Widok od strony Nowego Targu 

W dni pogodne, przy dobrej widoczności, można zobaczyć na południu szczyty Tatr, a na zachodzie Babią Górę. Najwspanialej widokowo jest porą zimową, kiedy zaśnieżone Tatry błyszczą w słońcu a Babia Góra przykryta jest biała czapą.



Ja przy starym moście


Po przyjeździe do Nowego Targu zamieszkaliśmy w jednej z kamienic śródmieścia.
Okna wychodziły na ulicę, po której jeździły, od czasu do czasu, wozy konne i rzadkie wtedy samochody.
Pamiętam też rynek, z wielkim budynkiem magistratu pośrodku, oraz biuro wojskowe mojego ojca
w kamienicy z kratami w oknach i z żołnierzem strzegącym wejścia.

    Bardzo lubiłem chodzić z mamą do rynku odwiedzać sklepy pełne różności, a szczególnie słodyczy.
O ile pamiętam, zawsze sprawiałem wiele kłopotów szczególnie mamie i babci. Rodzina, którą od czasu do czasu odwiedzaliśmy w Krakowie,
bała się mnie jak ognia, ponieważ stale robiłem różne psoty.

Niedaleko domu na dużym placu budowano kościół z czerwonej cegły. Do dziś mam w pamięci taki zwariowany incydent.
W którąś sobotę, czy niedzielę, kiedy na budowie kościoła nie było robotników, wraz z poznanym chłopcem wdrapaliśmy się na mury,
po których biegaliśmy przeskakując otwory na wąskie okna. Dopiero sąsiedzi zaalarmowali mamę.
Myślę, że w tym czasie nie było jeszcze przedszkoli, tak jak dzisiaj.

Wielkim przeżyciem dla mnie, a pewnie i rodziców, była przeprowadzka do nowego mieszkania na wysokim parterze pięknej willi o nazwie „Jasna”.
Willa znajdowała się przy ulicy Kowaniec, biegnącej nad rzeką Czarny Dunajec,
która toczyła swoje wody tuż przy samej ulicy. Willa położona za wielką łąką, z piękną zadbaną trawą. Dochodziło się do niej przez furtkę w siatkowym płocie, żwirową ścieżką.
„Jasna” była (jeszcze jest) piętrowa, do połowy zbudowana z drewnianych bali.
Dół, czyli parter był naszym mieszkaniem, górę zajmowała właścicielka p. Zofia Dudzińska. 
Dom znajdował się pod wielką skarpą, Po prawej stronie na skarpie rósł świerkowy lasek, obok była droga dojazdowa i ścieżka do gospodarstwa i białego domku sąsiadów, a dalej można było przejść przez łączkę do mostu nad strumykiem biegnącym z Kowańca.


Zdjęcie to zrobione znacznie później, ale widać fragment willi.

Mieszkanie było bardzo ładne. Miało wielkie południowe okna z widokiem na Dunajec.
Mieliśmy tam cztery duże pokoje. Największy, tzw. salon lub stołowy miał wyjście na balkon

Jeden z pokoi stanowił sypialnię rodziców, w jednym był gabinet ojca, a jeden najmniejszy, ale też dość duży, został moim pokojem. Okno mojego pokoju wychodziło na zachód i w dni pogodne mogłem oglądać czerwone, zachodzące słońce.

Za domem był niewielki ogród, zawsze ładnie utrzymany. Były tam grządki warzywne, kilka dla nas, drzewa owocowe,
duża rozłożysta jabłoń, czereśnia i śliwa. Ogród otoczony był drewnianym płotem, a za nim rozciągały się wielkie łąki,
aż po małe osiedle przy krakowskiej szosie. Po prawej stronie na wzgórzu znajdował się budynek szpitala.

W domu mieliśmy wielką kuchnię z dużym węgłowym piecem, spiżarnią i łazienką z bojlerem na wodę podgrzewaną specjalnymi rurami z pieca kuchennego.

Dom ogrzewany był piecami kaflowymi. Zatrudniony młody chłopak ze wsi, zajmował się rąbaniem drewna,
noszeniem węgla i rozpalaniem w piecach, które dawały miłe, zdrowe ciepło.
Do niego też należało nabieranie wody ze studni i wlewanie jej do specjalnego zbiornika w piwnicy,
skąd wodę przy pomocy ręcznej pompy przepompowywano do wielkiego zbiornika w łazience u nas i na górze u naszej gospodyni.

Mama szalała ze szczęścia. Jej dusza przepełniona wielką miłością do przyrody, do natury, pełna romantycznych uniesień,
mogła teraz już realizować swoje życiowe marzenia.

Oczywiście zaczęły się długie spacery, po przepięknej górzystej okolicy. Jak już pisałem, nasz dom znajdował się u podnóża
stromej skarpy, porośniętej krzaczkami jałowca i kępkami trawy.
Skarpa ta była zakończeniem dużego obszaru pól uprawnych, rozciągających się daleko, aż po widniejący ciemny pas lasu.

Po prawej stronie domu, było duże podwórko, na środku którego znajdowała się obudowana studnia.
Za studnią stała drewniana szopa pełna rolniczych narzędzi. Od strony domu była w tej szopie
drewutnia pełna przywiezionych i odpowiednio przyciętych bali drewna



Bardzo lubiłem bawić się na podwórku. Znajdowało się tam wiele, ciekawych dladziecka rzeczy -
jakieś dziwne kamyki, suche gałązki przypominające zwierzęta, pień drzewa na którym rąbało się bale.
W zakończeniu podwórka był drewniany płot i wielka brama. Oznaczało to koniec obszaru przynależnego domowi.
Dalej, można było pójść ścieżką w kierunku gospodarstwa zamieszkałego przez rodzinę góralską.
Potem dochodziło się do strumienia płynącego gdzieś z pod dalekich lasów. Nad strumieniem znajdował się drewniany most.

Rodzice zatrudnili pomoc domową. Była to młoda góralska dziewczyna, która gotowała i sprzątała - pod okiem babci i mamy.

Ojciec miał ordynansa, który co jakiś czas robił zakupy w sklepach na Kowańcu.

Nasze mieszkanie, ta willa i całe otoczenie stoi mi dziś wyraźnie przed oczami.
Przeżyliśmy kawał czasu do wojny w 1939 roku, potem okupację niemiecką, wejście wojsk rosyjskich i w końcu czas komuny.

Dzieciństwo miałem wyjątkowe. Byłem jedynakiem, oczkiem w głowie mamy i babci.
Mama wielka, szalona romantyczka wędrowała całymi dniami, czasem zabierała mnie ze sobą, ale byłem jeszcze mały, nie mogłem daleko chodzić.
Nie mniej już w wieku 7 lat odbyliśmy razem pierwszą dwudniową wycieczkę na Turbacz.

Ojciec nie miał w sobie romantyzmu mamy. Był oficerem zawodowym i jego główne zainteresowania stanowiło wojsko
Pomimo że prowadzony byłem twarda ręką, był dla mnie zawsze idolem, kimś wielkim.
Uwielbiałem wieczorne chwile, spędzone na jego kolanach, zasłuchany w opowiadania o życiu.
Każdemu dziecku życzę takiego ojca. Był wielkim idealistą, patriotą, gotowym poświęcić życie dla Ojczyzny.
Nie lubił chodzić na dłuższe wycieczki, czasem wybrał się ze mną na spacer po Kowańcu.
Zawsze elegancki, w mundurze i w długich błyszczących oficerskich butach.

W domu panowała ciepła, romantyczna atmosfera wprowadzona przez mamę, oraz wojskowy reżim wprowadzony przez ojca.
Oj, nieraz dostało się od taty pasem po pupie, za różne wybryki, którymi obdarzałem wszystkich dookoła.
Znajomi, rodzina bali się mnie jak ognia kiedy mama zjawiała się z wizytą w moim towarzystwie, wszystkich ogarniał popłoch.

Pojawił się też w naszym domu pies, wielki owczarek podhalański - kudłaty, biały.
Nie pamiętam już skąd mama go zdobyła. Nazywał się Ali.

A więc mała „Muszka” i wielki pies Ali.



Rok po roku mama „Muszka” zaczęła być na całym Podhalu coraz bardziej znana.
Została członkiem Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, odbywała dalekie wycieczki również w wysokich Tatrach,
zawsze z nieodłącznym psem.
W 1938 roku otrzymała złotą odznakę PTT.

Wędrówki swoje odbywała przeważnie samotnie z psem, czasem w towarzystwie przewodnika, ale to jedynie w wysokich Tatrach.
Znali ją wszyscy górale, była we wszystkich schroniskach, we wszystkich podhalańskich wsiach.

Życie naszej rodziny było ciche i spokojne, od samego początku przesycone muzyką, którą mama uwielbiała. Sama nie grała,
ale nasza gospodyni, pani Zofia Dudzińska, właścicielka willi, pięknie grała na fortepianie. Każdą wolną chwilę spędzaliśmy u Niej,
zasłuchani w muzykę w jej wykonaniu. Pani Zofia była piękną kobietą, o długich, prawie do kostek włosach.
Uczyła w szkole podstawowej i gimnazjum. Była malarką i malowała wspaniałe olejne obrazy.

Nestorka nowotarskiego środowiska plastycznego i komisarz jubileuszowej wystawy Artyści Nowotarscy.
W roku 1934 uzyskała dyplom z Grafiki w Państwowej Szkole Sztuk Zdobniczych i Przemysłu Artystycznego w Krakowie.
Do wybuchu II wojny zajmowała się portretem. Podczas okupacji związana z tajnym nauczaniem.

Przewijają się w mojej pamięci obrazy dawnych lat. Ileż to już czasu minęło i wiele z tego przykryła mgła niepamięci.
Jednakże niektóre fragmenty życia jeszcze do dziś są żywe.

Najwspanialsze były święta Bożego Narodzenia.
Ponieważ mieszkaliśmy wśród nieprzebranych lasów podgórza, zawsze stała u nas i u pani Zosi olbrzymia jodłowa choinka,
dająca niezapomniany leśny zapach.

Mama sama ubierała choinkę. Pełno było na niej przeróżnych zabawek, robionych wspólnie ze mną w jesienne wieczory,
przepiękne łańcuchy oraz cukierki i czekoladki zawijane w kolorowe papierki, małe czerwone jabłuszka i oczywiście świeczki,
proste lub skręcane, kolorowe. W tym czasie nie używano lampek elektrycznych. Świeczki były duże,osadzane w specjalnych uchwytach.

Ubieranie choinki zawsze odbywało się bez mojego udziału, było otoczone tajemnicą.
Choinka stała w pokoju jadalnym na specjalnej podstawie, ponieważ drzewko było ogromne, sięgające do sufitu i bardzo ciężkie.

W wieczór wigilijny, przygotowywany starannie przez mamę, na wielkim dębowym stole,przykrytym śnieżnobiałym obrusem,
zastawionym tradycyjnymi smakołykami, układano piękną porcelanową zastawę.

Byłem w tym czasie zamknięty w swoim pokoju i nie wolno było mi wyjść. Pod choinką układano prezenty opakowane w kolorowe papiery.

Nadchodził moment pierwszej gwiazdki. Stawałem przy oknie i długo wpatrywałem się w niebo.
Czasem było pogodne i można było zobaczyć wymarzoną gwiazdkę.
Jest!! Jest!! wołałem radośnie...

Wtedy mama i tata otwierali drzwi i szeroko otwartym oczom dziecka ukazywał się oszałamiający widok
na płonącą świecami wielką choinkę. Widok ten pozostanie w mojejpamięci na całe życie.
Cały drżący ze wzruszenia i emocji wchodziłem do pokoju.

Potem była kolacja, na stole kandelabry świec, łamanie opłatkiem, tulenie, życzenia, łzy.
Po kolacji szał prezentów, szał radości. Wyciągałem kolorowe pudełka, na których przypięte były karteczki komu są przeznaczone.

Takie to były święta Bożego Narodzenia. Dziś po latach ta tradycja jest kontynuowana przez moją córkę Małgosię.

Ojciec zajmował się swoją pracą, wojskiem. Był komendantem garnizonu, a więc wielką po staroście „szychą”.
W czasie procesji w kościele, w eleganckim mundurze prowadził pod rękę proboszcza niosącego monstrancję pod baldachimem.

Przeżyliśmy dwa tragiczne wydarzenia. Jednym była śmierć siostry mamy, Tosi, która potragicznym postrzale z broni, zmarła w szpitalu.
Nie znam dokładnie szczegółów, jakoś to umknęło mojej uwadze. Sprawa ta nie została podobno wyjaśniona do końca.

Drugim tragicznym wydarzeniem była śmierć kuzynki mamy, w czasie turystycznej wyprawy zimowej na Babiej Górze, gdzie
nagła zmiana pogody i olbrzymia śnieżna zawieja pozbawiła życia czworo młodych ludzi, bardzo niedaleko od schroniska.
Mama to okropnie przeżyła.

Muszę tutaj opowiedzieć trochę o sobie. Byłem chłopcem o dość skomplikowanej psychice i trudnym charakterze.
Miałem wybujałą fantazję, umysł pełny najprzeróżniejszych uczuć, często bardzo wzniosłych, ogromnie wrażliwy, podatny na muzykę,
na sztukę. Przy tym pobudliwy i impulsywny. Potrafiłem wieczorami patrzeć w gwiazdy, płakać ze wzruszenia.

Moim przyjacielem, spowiednikiem był ks. dr. Pilchowski, człowiek o ogromnej wiedzy i wielkim sercu, był jak ojciec.
W Nowym Targu był też (może jest nadal) mały zabytkowy kościółek, pod wezwaniem św. Anny.
Znajdował się niedaleko nas.
Kościół ten to najstarsza świątynia góralska na Podhalu.
Zbudowanie kościoła okryte było tajemnicą, a związana jest z nią legenda o zbójnikach czatujących
na kupców w pobliżu szlaku handlowego. Dzieła wewnątrz kościoła pochodziły z końca XV wieku.



Miałem wielkiego przyjaciela, kolegę szkolnego Jurka Dobrzańskiego, z którym związany byłem jeszcze przez długie lata.
Ojciec jego zginął w czasie, gdy był małym dzieckiem. Jurek mieszkał z matką, wspaniałą ciepłą kobietą,
w drewnianym domu willowym na Kowańcu. Była znaną rzeźbiarką. Tworzyła w glinie, potem rzeźby były wypalane w specjalnym piecu.
Urodzona na Podolu, zmarła w Nowym Targu. Studia artystyczne odbyła w czasie pierwszej wojny
i w latach następnych w Artystycznej Szkole Stroganowych w Moskwie oraz wPetersburgu w Akademii Sztuk Pięknych.
Rzeźby wystawiała w Rosji, Moskwie, Petersburgu i w Kijowie. W czasie repatrjacji Polaków z Rosji przejeżdżała
do Polski, najpierw osiadając w Krakowie, potem w Nowym Targu. Jej rzeźby
wystawiane są w Pałacu Sztuki TPSP w Krakowie i w CBWA w Zakopanem, zakupywane
m.in. przez Muzeum w Majdanku i Ministerstwo Kultury i Sztuki.

Do ich domu wchodziło się po drewnianych, skrzypiących schodach. W ogóle był on przepojony jakąś dziwną magiczną atmosferą.
Uczucia niesprecyzowane, trochę nierealne. Ale moja fantazją tworzyła tam przedziwne obrazy.
Zainteresowałem się rzeźbieniem. Z zapałem patrzyłem, a nawet pomagałem w rozrabianiu gliny z wodą.
Trzeba było zakasać rękawy i rękami ugniatać kawały gliny, aż zrobiło się takie ciasto
jak na babkę, robioną przez mamę. Potem patrzyłem jak sprawne ręce rzeźbiarki
lepiły postać człowieka, tułów, nogi, ręce, głowę.
Rzeźba zaczynała swoje życie, stawała się coraz wyraźniejsza, głowa miała uszy, nos, oczy.
To było fascynujące. Poprosiłem mamę Jurka, żeby mi pokazała sposoby rzeźbienia.
Po wielu próbach udało mi się wyrzeźbić coś względnie możliwego.
Była to pierwsza i ostatnia rzeźba w moim życiu. A szkoda..

Kowaniec był najpiękniejszą dzielnicą Nowego Targu, ciągnącą się w wąwozie, pomiędzy zboczami gór i lasami
daleko - parę kilometrów.
Na dole tego wąwozu znajdowała się ulica, w tamtym czasie żwirowa z chodnikami.
Po obu jej stronach usytuowane były domki i wille, w których często mieszkali turyści.
Równolegle do ulicy płynął potok, zwany Kowańcem, mający swoje źródło wysoko w górach.
Wpadał do Czarnego Dunajca.
Od strony miasta przechodziło się przez most nad potokiem i właściwie od tego mostu
zaczynała się ta śliczna dzielnica. Wille i domy usytuowane po obu stronach ulicy, niektóre bogato rzeźbione
z pięknymi fasadami.
Pamiętam niektóre wille, przeważnie piętrowe, budowane z bali drzewnych, w stylu góralskim.
Dachy miały spadziste, niektóre ze ślicznymi wieżyczkami. Na dole, na parterze miały balkoniki,
z rzeźbioną balustradą i słupkami. Każdy taki dom, pachniał lasem. Oczywiście przed każdym były
ogródki, w lecie pełne kwiatów. Wejść do domu można było przez specjalne drewniane kładki nad wodą.
Z tyłu poza domami znajdowały się zabudowania gospodarcze, podwóreczka z chodzącymi kurkami, kaczuszkami, świnkami.

Byliśmy z Jurkiem okropnie zwariowani, mieliśmy podobne charaktery, dusze pełne romantyzmu, fantazji.
Razem przemierzaliśmy okolice. Szczególnie lubiliśmy chodzić po szczycie wysokiej skarpy znajdującej się po stronie ulicy
zaraz za potokiem. Skarpa ta ciągnęła się kilometrami i porośnięta była dość gęstym dębowo brzozowym laskiem.
Na górze rozciągały się pola uprawne hen daleko, aż po widoczny skraj gęstego lasu.

Szczególnie pięknie bywało w okresie wiosennym. Pola zieleniły się wschodzącym owsem i żytem. Gdzieniegdzie rosły
już kwitnące o tej porze bławatki i inne drobne kwiateczki, które lubiłem zbierać dla mamy.
Brzegiem skarpy ciągnęła się ścieżka. Pewnego razu wędrując z Jurkiem w kierunku dużego lasu,
natrafiliśmy na wielki, dziwny obły kamień.
Kamień ten wystawał nad ziemią, jakby specjalnie rzeźbiony. Skąd się tu wziął nie wiadomo.

Oczywiście zaczęliśmy snuć dziwne przypuszczenia – może spadł z kosmosu, może to był jakiś meteoryt?
Fantazja nas roznosiła. Byliśmy tak zafascynowani tym naszym kamieniem, że postanowiliśmy przyjść tu następnego dnia
próbować go odkopać i zobaczyć jaki jest wielki i czy cały okrągły.

Następnego dnia, już od rana, a była to sobota, dzień wolny od szkoły, przyszliśmy z Jurkiem do naszego kamienia.
Ja przyniosłem wyciągniętą z piwnicy saperkę, a Jurek metalowy drążek. Zaczęliśmy kopać.
Ciężko było, bo ziemia w tym miejscu kamienista, ciągnęły się korzenie od pobliskich drzew.
Ale pomału jakoś się praca posuwała. Kamień był naprawdę olbrzymi, miał formę kulistą, o nierównych brzegach.
W pewnym momencie, ponieważ znajdował się na samym skraju stromego zbocza, zaczął się zsuwać w dół.
Próbowaliśmy go zatrzymać, ale był za ciężki i nagle zaczął się staczać w dół po zboczu zalesionym z rzadka młodymi dębami.
Z przerażeniem patrzyliśmy jak turlał się w dół, wprost na znajdującą się tam stodołę. Po chwili rozległ się wielki łomot
kamień rozbijając ścianę z desek, wpadł do stodoły. W tym momencie wypadł chłop z widłami i klnąc przeraźliwie rzucił
się w naszym kierunku. Staliśmy przez chwilę jak sparaliżowani. Ale chłop pnąc się po zboczu, chwytając się drzewek
wdzierał się coraz bliżej nas.
Więc już nie czekając „daliśmy nogę” ścieżką w kierunku domu. A chłop groził nam z daleka widłami

Ponieważ wszyscy mnie znali, więc jeszcze po obiedzie, ów chłopina złożył wizytę mojemu ojcu.
Nie słyszałem ich rozmowy, ale po chwili ojciec zawołał mnie do siebie, kazał spuścić spodnie, położyć się na krześle.
Pomimo gwałtownej interwencji mamy złoił mi pupę swoim wojskowym pasem.

Czasami wypuszczałem się na długie samotne spacery po pięknej okolicy pokrytej uprawnymi polami, przeważnie owsem i żytem.
Chodziłem zauroczony naturą, zbierałem kwiatki, obserwowałem skaczące koniki polne, pszczoły zbierające miód,
czasem wystraszyłem zaskrońca, który wijąc się uciekał mi z pod nóg.

Zapach był niesamowity i kiedy szedłem wzdłuż pola, zmieniał się w zależności od podłoża i rodzaju roślinności.
Od czasu do czasu pojawiały się wielkie kretowiska. Lubiłem słuchać śpiewu skowronków, prawie niewidocznych wysoko na niebie.
Duszę moją i serce przepełniała cicha muzyka natury i byłem wtedy bardzo szczęśliwy.
Siadałem czasami gdzieś na skraju lasu, na ściętym pniu, wyjmowałem z kieszeni kartkę papieru i ołówek i próbowałem pisać wiersze.

Moja mama pisała piękne wiersze o miłości. Kiedyś „dorwałem się” do pozostawionego przez nią pamiętnika. Z zapartym tchem czytałem jej wspaniałe słowa. Moje gryzmoły nie były ciekawe. No cóż, zasób mojej wiedzy był niewielki,
nie potrafiłem dobrać słow. Ale kiedyś mamusia przeczytała te moje próbki - całując mnie czule chwaliła moje pisanie.

Lubiłem samotność. Pamiętam, że kiedyś uprosiłem pewną starszą panią, mieszkającą na Kowańcu, dość daleko,
w małym, drewnianym, piętrowym domku o pozwolenie przebywania w małym pokoiku na poddaszu.
Był tam stolik, krzesło, niewielka szafka. Siadałem przy oknie, wychodzącym na las i potrafiłem się zadumać
nawet bardzo długo. Pisałem tam swoje wiersze.

Oprócz przyjaciela Jurka, miałem bardzo bliskich znajomych, państwa Kaszyckich.  Mieli dwóch synów: Lucjana
z którym chodziłem do szkoły i starszego Jurka, który wspaniale grał na fortepianie.
Lucek też uczył się grać. Nawiasem mówiąc obaj wyrośli na świetnych i bardzo znanych pianistów i kompozytorów.
Często przychodziłem do nich słuchać Chopina, którego uwielbiałem, wychowany na muzyce u naszej gospodyni pani Zofii.
Próbowałem i ja uczyć się grać.
Niestety mając krótkie palce nie mogłem objąć oktawy, wobec czego naukę porzuciłem.

Przy samej ulicy stał spory drewniany dom, w którym mieszkała śliczna dziewczynka, w której byłem zakochany.
10 letni chłopak miał już prawo do zakochania. Mama wiedziała o tej mojej pierwszej miłości, ale nigdy się ze mnie nie śmiała.
Nie pamiętam imienia dziewczynki, było to tak dawno. Wiem tylko tyle, że pewnego razu, ubrany w odświętny garnitur,
poszedłem do nich do domu i oświadczyłem się jej rodzicom i powiedziałem, że się z nią ożenię. Oczywiście przyjęto to
za świetny żart, co bardzo mnie zabolało.

W Nowym Targu zimy były bardzo mroźne i śnieżne. W ogóle dolina nowotarska słynęła z ostrych i mroźnych zim,
oraz wielkich opadów śniegu. Pamiętam jedną bardzo ostrą. Mróz dochodził do czterdziestu stopni, a śnieg
spadł taki duży, że przez łąkę musieliśmy przekopać wąwóz.
Mama jeździła doskonale na nartach. Jednego roku dostałem pod choinką w prezencie narty.
Były to specjalnie zamówione dla mnie deski, wykonane przez nowotarskich stolarzy.
Miały nowoczesne wtedy wiązania typu kandahar, ze specjalnymi sprężynami trzymającymi buty i metalowymi ochraniaczami po bokach.
Początki nauki jazdy pod kierunkiem mamy były udane. Oczywiście odbywały się na płaskim terenie.
Szybko nauczyłem się jazdy i szalałem potem z kolegami na pobliskich stokach.

Bardzo zazdrościłem kolegom, którzy jeździli na łyżwach po zamarzniętych rozlewiskach.
Rodzice nie bardzo chcieli mi kupić łyżwy. Więc po cichu wystrugałem sobie takie łyżwy z drzewa u znajomego stolarza.
Łyżwy przywiązywałem do butów sznurkami. Ileż radości było z pierwszych prób jazdy. Z tych wywrotek, tarzania się ze śmiechem w śniegu.
Pamiętam takie wydarzenie. W czasie jazdy z chłopakami po zamarzniętym rozlewisku, w pewnym momencie lód się załamał,
a ja skąpałem się w wodzie i przemoczony wróciłem do domu, gdzie mama zrobiła piekielną awanturę.

Po tym wszystkim, już następnej zimy dostałem w prezencie prawdziwe łyżwy oraz buty narciarskie,
które miały na obcasie przymocowaną specjalną blaszkę do uchwytu łyżew. Tej zimy zrobiono wielkie lodowisko
otoczone wysokim płotem, na którym rozmieszczone były kolorowe lampy. Pod wieczór, kiedy już się ściemniło
lodowisko płonęło barwami tęczy i dużo ludzi, w tym dzieci, ślizgało się po lodzie. Chodziliśmy tam z mamą, która nauczyła się
świetnie jeździć i robiła nawet piruety.
Były to najpiękniejsze chwile mojego dzieciństwa.


Szalałem z kolegami i koleżankami, które podrywało się na lodzie i które czasami pozwalały się przelotnie pocałować.
Mieliśmy z Jurkiem niesamowitą przygodę. Po drugiej stronie ulicy, przy której znajdował się nasz dom
płynął Czarny Dunajec. Od ulicy odgradzała go tylko dość wąska skarpa i drzewa. Zimą Dunajec zamarzał tak,
że do szkoły mogłem chodzić po lodzie, co było bardzo wygodne, bo nie trzeba było iść dość daleko do mostu.
Jednak tej właśnie zimy mrozy były mniejsze. Rzeka w tym miejscu płynęła zakolem i przy brzegu, przy naszej ulicy
była głęboka. W ogóle Dunajec słynie z wartkiego prądu. Woda toczy swój nurt po kamienistym dnie i nawet dorosłym
trudno utrzymać się stojąc na śliskich kamieniach. Woda dosłownie przewraca.
Ale tej zimy, przy brzegu ulicy w miejscu małego prądu w zakolu Dunajec zamarzł, tworząc jakby wyspę lodową.
Oczywiście wykorzystaliśmy to z Jurkiem i weszliśmy na lód. Chcieliśmy odgrywać rozbitków.
Mieliśmy z domu jakieś kanapki i na środku tego lodu siedzieliśmy i jedliśmy.
W pewnym momencie przyszła mi do głowy szalona myśl. Powiedziałem Jurkowi, że może zrobimy z tego lodu krę
i będziemy udawali prawdziwych rozbitków.
Wspaniale - powiedział zachwycony. Wobec tego wyszliśmy na brzeg, pobiegliśmy do domu i z szopy wyciągnąłem siekierę
i małą łopatę. Z tym wszystkim wróciliśmy, zaczęliśmy wyrąbywać lód, aby oddzielić go od brzegu. Po jakimś czasie
udało nam się zrobić coś w rodzaju kilkumetrowej kry, która powoli zaczęła płynąć razem z nami.
Na początku było świetnie, byliśmy zachwyceni, ale po pewnym czasie prąd stawał się coraz większy.
Zaczęło robić się niebezpiecznie. Przerażeni próbowaliśmy wiosłować łopatą, ale coraz bardziej znosiło nas na środek rzeki.
Ponieważ rzeka w ogóle jest płytka, więc zostawiliśmy siekierę i łopatę na lodzie i sami wskoczyliśmy do lodowatej wody
chcąc dobrnąć do brzegu. Oczywiście obaj przewracaliśmy się na śliskich kamieniach. Byliśmy całkowicie przemoczeni.
Po dobrnięciu do brzegu pędem biegliśmy do domu. W międzyczasie nasze mokre ubrania zaczynały marznąć.
Kiedy wchodziliśmy do domu, była na nas skorupa lodowa.
Mama mało nie zemdlała. Natychmiast zostaliśmy rozebrani i wsadzeni do wanny z gorącą wodą, potem przebrani
w jakieś moje ubranka, dostaliśmy gorącej herbaty z cytryną i sokiem malinowym.
Z tego wszystkiego mamę rozbolała głowa. Uprosiliśmy Ją, żeby nic nie mówiła ojcu. Bałem się, że dostanę lanie.
Właściwie to powinniśmy po tym wszystkim być ciężko chorzy, ale dziwnym trafem nawet nie mieliśmy kataru.

Moja nauka szkolna, nie była zbyt ciekawa. Koledzy w większości pochodzili z rodzin góralskich,
przeważnie z Nowego Targu i bliskich okolicznych wiosek. Byli to fajni chłopcy, jak to górale bardzo zadziorni
ale w większości bardzo biedni. Na ogół mieli mało czasu w domu na naukę, czekała ich praca i pomoc w gospodarstwie.
Przychodzili do szkoły źle ubrani, nieraz w dziurawych butach, bez śniadania.
Od czasu do czasu, za zgodą mamy, oddawałem im swoje buty, z których albo wyrosłem, albo miałem już nowe.
Często dostawałem podwójna porcję drugiego śniadania, którym dzieliłem się z kolegami.
Mama znała wielu z nich. Poziom nauki w szkole nie był zbyt wysoki, dostosowany do środowiska. Nie pamiętam już
nazwisk ani kolegów, ani nauczycieli. Jeden tylko został w mojej pamięci, to prof. Pierwoła, koleżanka Wozignojówna,
oraz Kasia Chodorowicz, która po latach zginęła w wypadku. No cóż... Minęło tyle czasu i tyle działo się w moim życiu,
a teraz starość zatarła wspomnienia. Wraz z moimi bliskimi kolegami Władkiem Mechem, Luckiem Kaszyckim, Jurkiem Dobrzańskim
stanowiliśmy pewną wyodrębniona grupę, trzymająca się razem.
Niemniej spośród tych wiejskich chłopaków wielu wyróżniało się dużą inteligencją i byli doskonałymi uczniami.
Z dziewczynami trzymaliśmy się raczej z daleka. Imponowały nam dziewczyny z wyższej klasy, starsze od nas, bardziej rozwinięte.
Największym dla nas problemem było to, że one nas lekceważyły.

Był rok 1937. Zima piękna, śnieżna. Ponieważ jeździłem już dobrze na nartach, mama zabierała mnie często ze sobą do Zakopanego.
Była to duża podróż, ponieważ dopiero niedawno zbudowano kolej od Chabówki do Zakopanego. Pociąg jeździł raz dziennie, prowadzony
przez ogromną parową lokomotywę. Od nas do stacji kolejowej było bardzo daleko, około pięciu kilometrów.
Dlatego ruch zapewniały w lecie dorożki konne, a w zimie sanie.
Opatuleni w koce jechaliśmy na stację. Pociąg przyjeżdżał w kłębach pary, stał dość długo.
Sporo ludzi zawsze czekało na peronie. Bardzo podobał mi się zawiadowca stacji w czerwonej kurtce i czerwonej czapce.
Kiedy wsiedliśmy do wagonu stawałem przy oknie i patrzyłem, jak zawiadowca podnosi czerwoną plakietkę,
gwiżdże, a pociąg sapiąc i wyrzucając kłęby pary powoli rusza w drogę.

W Zakopanem zrobiono nowa piękną stację kolejową. Zawsze czekały tam sanie zaprzężone w wypasione góralskie konie.
Jechaliśmy saniami dość daleko, do cioci, która mieszkała w ładnej, typowo zakopiańskiej willi.
Byliśmy mile witani i ugoszczeni. Po solidnym drugim śniadaniu, ubrani w narciarskie stroje, z nartami na plecach
ruszaliśmy z mamą na podbój gór.

Tego roku, w wigilię Bożego Narodzenia ojciec czuł się źle. Mówił, że ma jakieś silne bóle w brzuchu. Ponieważ był to już raczej uroczysty dzień, więc postanowili z mamą, że dr Mech zaproszony na kolację wigilijną przebada ojca.
Niestety przed samą kolacją ojcu zrobiło się słabo, dostał bardzo silnych boleści brzucha. Doktor Mech natychmiast wezwał pogotowie
i ojca przewieziono do szpitala, gdzie natychmiast został poddany operacji.
Okazało się, że miał ropne zapalenie wyrostka robaczkowego z rozlaniem na otrzewną.



Nastała bardzo kapryśna wiosna - raz deszczowa i zimna, drugi raz ciepła i słoneczna.
W szkole przed końcem roku było nerwowo, wszyscy myśleli już o wakacjach, atu klasówki za klasówkami.
Niektórzy uczniowie bardzo źle się uczyli, mieli dużo dwój i groziło im pozostanie w tej samej klasie.
Pozostawał już tylko rok nauki, a potem dla części uczniów gimnazjum.

Zakończono budowę nowego kościoła. Był znacznie większy, ale w środku surowy. Nie miał tego swoistego charakteru co stary,
mnie jednak zawsze do niego ciągnęło.

Lato też nie było za ciekawe. Raczej deszczowe, więc w czerwcu przyszła powódź i Dunajec zalał naszą ulicę.
Woda zerwała drewniany most. Potok do tej pory niewielki, teraz zamienił się w rwącą rzekę. Ludzie nie mogli się dostać
do miasta, więc tylko polnymi drogami jeżdżono końmi po zakupy.
Po kilku dniach zrobiło się ciepło i słonecznie, wody opadły. Jakiś czas wozy konne jeździły wpław przez strumień,
ale szybko wybudowano nowy, betonowy most i życie powoli wracało do normy.

Skoszona trawa na naszej łące, pachniała cudownie sianem.
Nieraz idąc na długi spacer do połączenia dwu Dunajców - Białego i Czarnego, siadałem nad wodą na kamieniach
i długo wpatrywałem się w rwące fale, pieniące się na kamiennym dnie. Szczególnie lubiłem przychodzić tutaj wieczorem.
W pogodne dni słońce zachodziło czerwono nad dalekim horyzontem, oświetlając kolorami naturę. Było cudownie.
Jaskółki śmigały w powietrzu, wyłapując setki owadów rojących się wieczorową porą, śpiewały ptaszki,
a Dunajec szumiał i szumiał. Można było tak siedzieć bez końca.
Od czasu do czasu wyskakiwały z wody błyskając brzuchami pstrągi.
Pewnego dnia postanowiłem spróbować złapać rybkę. Od miejscowego wędkarza udało mi się zdobyć haczyk
i parę metrów sznurka wędkarskiego. Nad rzeką rosły krzaki wikliny. Wyciąłem jedną grubą gałązkę,
przyczepiłem sznureczek, haczyk, nabiłem znalezionego robaczka i zarzuciłem.
Jakiż byłem szczęśliwy gdy po jakimś czasie wyciągnąłem pierwszą w życiu rybę!

Nastała zima 1938 roku. W domu, pomimo, że święta odbyły się normalnie, zapanowała dziwna, nerwowa atmosfera.
Zupełnie nic z tego nie rozumiałem i chociaż zajęty swoimi dziecinnymi sprawami, czułem że coś nie jest w porządku.
Ojciec teraz dłużej pracował, często gdzieś wyjeżdżał, mama mniej chodziła na wędrówki.
Przebąkiwano coś o wojnie. Dla mnie nie była to nowość bo od małego dziecka lubiłem bawić się w wojnę
moimi ołowianymi żołnierzykami, miałem nawet otrzymany któregoś roku w prezencie na Mikołaja duży czołg,
nakręcany na kluczyk, mający gumowe gąsienice. Czołg ten po nakręceniu jeździł po górach zrobionych z kołdry
z wielkim warkotem, co zawsze wprawiało mnie w zachwyt.

Na wigilii było dużo gości. W tym roku szczególnie dużo. Było paru wojskowych,
Dr Mech, Naczelnik Gminy, proboszcz i jeszcze kilka osób. Mama ze służącą biegały zaaferowane,
stół jak zwykle suto zastawiony. Była również pani Dudzińska nasza gospodyni wraz z mężem.
Śpiewaliśmy jak zwykle tradycyjnie kolędy, ale atmosfera dla mnie była nieprzyjemna.
Odczuwałem jakieś napięcie. Po kolacji, kiedy już część gości się rozeszła, ojciec zamknął się w swoim gabinecie
z jakimiś wojskowymi, których nie znałem i długo tam nad czymś debatowali.
Oczywiście nie miałem głowy na takie sprawy, zająłem się prezentami i choinką.
Nie byłem już tym małym chłopczykiem z jasnymi loczkami na główce, ale już prawie dorosłym chłopcem
dziesięć lat skończyłem siedemnastego grudnia. Rano poszedłem do Jurka i razem zastanawialiśmy się nad tym wszystkim.
Nie było jeszcze wtedy radia, więc nic nie mogliśmy się dowiedzieć.
Po świętach przyszła szkoła, nauka i nie było czasu na zajmowanie się takimi sprawami.

Święta Wielkanocne odbyły się, jak co roku, bardzo uroczyście. Ojciec prowadził pod rękę proboszcza w czasie procesji,
grała wojskowa orkiestra. Byłem tym wszystkim bardzo przejęty. Zawsze wszystko przeżywałem nadmiernie pobudliwie.
Przechodziłem teraz trudny okres dojrzewania. I umysł i ciało zmieniało się bardzo szybko.
Włosy rosły mi tam, gdzie nie widać i tam, gdzie widać, to znaczy na twarzy.
Był to jeszcze prawie niewidoczny zarost, ale był. Byłem bardzo wysportowany, biegałem, pływałem,
jeździłem na nartach i łyżwach, a nawet uczyłem się boksu. Długie wielokilometrowe wycieczki z mamą też zrobiły swoje.

Lato było w tym roku wyjątkowo piękne i upalne. Jednak nie robiliśmy z mamą wycieczek dalszych, bo ojciec nie pozwalał.
Więc tylko z Jurkiem wędrowaliśmy nad Dunajcem, brodząc w wodzie przy brzegu. Były to najmilsze chwile tegorocznych wakacji.
W domu było jakoś dziwnie. Ojca prawie nie widywałem, całe noce spędzał w garnizonowej komendzie.
Mama zajęta była przeglądaniem ubrań, grzebała w szafach, pakowała coś do sporego kuferka.
Ojciec teraz codziennie nosił przy sobie broń, był bardzo poważny i często brał mnie w ramiona i przytulał do siebie.
Widywałem się przeważnie tylko z Jurkiem. Kaszyccy gdzieś wyjechali, Władka Mecha też nie było.

W końcu rozpoczął się pamiętny wrzesień 1939 roku