powrót

Wojna – rok 1939.

Wiosna i lato tego roku były wyjątkowo ciepłe, słoneczne, a nawet upalne.
Cała natura tryskała życiem, dawała z siebie wszystko co najlepsze, jakby w drżącej ziemi dudnił odgłos butów w marszu nieskończonym.
Pola pełne ciężkiego od soków ziarna w burzy kwiatów malujących przestrzeń, sady uginały się od owoców, z czereśni płynął sok słodszy od miodu.
Upajający zapach skoszonej trawy owijał jakby złotą taśmą, przewijał się wężowymi skrętami od wieczornego zefirku, zakręcał zwariowane myśli w mojej głowie, kiedy odpoczywałem na leżaku na tarasie, patrząc na skrwawione już słońce na horyzoncie.
        Po dolinie przetaczał się melodyjny dźwięk dzwonu kościoła na Anioł Pański. Ale ta niesamowita piękność była jakby dekoracją teatralną.
Czuło się w ciszy wieczoru jakieś zakłamanie, jakieś drapieżne drgnienia, zwątpienie w rzeczywistość.
        Mama biegała po domu, przeglądała szafy, wyjmowała rzeczy, wkładała je z powrotem, pakowała jakieś walizki. Ja myślałem o jutrze, o szkole, o powitaniu nowego roku. Umówiliśmy się z Jurkiem na wspólne popołudnie.
        W pewnym momencie zobaczyłem wjeżdżający ciężarowy, wojskowy samochód na nasze podwórko, z którego wysiadł ojciec, jak zawsze w nienagannym oficerskim mundurze, a za nim żołnierz, kierowca.
Bardzo mnie to zdziwiło, bo nigdy takim samochodem nie jeździł.
Kiedy pobiegłem go przywitać, odsunął mnie delikatnie, potem zamknął się z tym żołnierzem i mamą w gabinecie i długo nad czymś debatowali. Widziałem rozłożone na stole mapy.
        Po kolacji zawołał mnie do siebie, przytulił i powiedział, że rano wyjeżdżamy w daleką drogę. Byłem przerażony i zapytałem dlaczego, gdzie i po co. Odpowiedział krótko... wojna synku, wojna.
        Potem przyszła mama, widziałem, że płakała. Jak zwykle siedziała przy moim łóżku dopóki nie usnąłem.

Pierwszy dzień – spotkanie z wojną.

        Obudziła mnie mama. Już pętał się chłodny poranek, pełen rosy na trawach, słońce jeszcze spało, ale niebo nad Dunajcem już się różowiło.
Dostałem na śniadanie kakao i bułkę z ulubiona szynką, potem było szybkie ubieranie. Przed domem czekali ojciec w jakimś polowym mundurze w ciemne plamy, z pistoletem przy pasie i kepi na głowie. Mama w spodniach i bluzie harcerskiej jaką nosiła na wycieczki.
        Wsadzono mnie na tył szoferki, gdzie była leżanka z kocami i miejsce na torby. Tata siedział koło kierowcy a mama z prawej strony. Nie bardzo podobało mi się moje siedzenie, bo miałem ograniczoną widoczność.
        Nasza pani Zosia, właścicielka domu, żegnała nas z płaczem.
        Ruszyliśmy w drogę.
        Mama powiedziała, że jedziemy do Rabki, do cioci Busi, co mnie bardzo ucieszyło, bo byłem bardzo uczuciowo związany z Ciocią i jej córeczką Marysia. Miałem nadzieję, że będziemy tam dłużej
        Jechaliśmy wolno krakowską szosą, bo ciągnęła się ostro w górę na Obidową. Była to przepiękna droga z widokiem na Tatry błyszczące w porannym słońcu, a w dali majestatycznie wznosiła się Babia Góra. No i miasto Nowy Targ jeszcze za lekką mgłą, ze strzelistą wieżą kościoła. I Dunajec snujący się ciemną smugą z błyskającymi pierzastymi falkami.
        Wprawdzie niewiele mogłem zobaczyć, ale znałem tę drogę dobrze, bo często jeździliśmy do Krakowa i do Rabki, oczywiście osobowym samochodem. Poza tym chodziliśmy często tym szlakiem z Mamą.
        Szosa pięła się stromo serpentynami, a po jednej i drugiej stronie siedziały białymi domkami wioski góralskie. Po prawej stronie ciemniały się lasem Stare Wierchy. Turbacz był z tej strony niewidoczny.
        Bardzo martwiłem się o Jurka i Kasię z którymi nie mogłem się pożegnać, ale jeszcze nie rozumiałem sytuacji i wydawało mi się, że jedziemy na jakąś wycieczkę. Poza tym chodziliśmy często tym szlakiem z Mamą.
        Szosa pięła się stromo serpentynami, a po jednej i drugiej stronie siedziały białymi domkami wioski góralskie. Po prawej stronie ciemniały się lasem Stare Wierchy. Turbacz był z tej strony niewidoczny.
        Kiedy wjeżdżaliśmy do Rabki, kierowca nagle zahamował i stanął pod gęstymi dębami. Od strony Chabówki nagle pojawiły się z wielkim hukiem samoloty lecące tak nisko, że widziałem postacie lotników w kabinach. Na skrzydłach miały dziwne znaki. Niemcy atakują powiedział zdenerwowany tata. Ale nic się nie działo, tylko jeszcze dwa razy leciały te samoloty jak na defiladzie.
Potem już spokojnie dojechaliśmy do Cioci, która uściskała nas serdecznie. Było już południe i wielu gości siedziało przy obiedzie.
Przywitałem się z Marysią. Obiad dostaliśmy w pokoiku obok, przy małym stoliku dla dzieci. Były jeszcze dwie dziewczynki, których nie znałem.
W jadalni gwar, ludzie mówili jeden przez drugiego. Był nawet znajomy pan, który nie miał od urodzenia rąk i wszystko robił stopami, nawet malował obrazy. Przy stole karmiła go żona. Cieszyłem się, bo znałem tu każdy kąt i szykowałem się na dłuższy pobyt.
        Niestety przyszło rozczarowanie.
        Wczesnym wieczorem Tata powiedział, że musimy jechać dalej, bo Niemcy szybko idą w głąb Polski i nie można ryzykować.
        Więc po uściskach i łzach, zaopatrzeni przez Ciocię w wiktuały na drogę, ruszyliśmy w dalszą drogę. Jechaliśmy wolno, ale trzęsło autem na wybojach, bo ojciec wybierał boczne drogi, a kierowca włączył tylko światła postojowe. Zmęczony, zestresowany usnąłem na leżance przytulony przez mamę, okryty kocem.

Drugi dzień i dalsza dziwna droga.

        Obudził mnie gwar, krzyki. Na drodze pełno było wozów wyładowanych po brzegi rzeczami domowymi, dzieci to biegały, to siedziały na wozach. Kobiety i mężczyźni szli obok, a my lawirowaliśmy, co chwilę przystając, aby nas przepuszczono. Samochód wojskowy i mundur ojca robił wrażenie i torował drogę. Pełno było kurzu, bo słońce już wysoko operowało bezlitośnie upałem. Od czasu do czasu pokazywały się lecące wysoko samoloty, słychać było gdzieś z oddali pomruki wybuchów. Wszyscy byli przerażeni, rozdrażnieni, co chwila wybuchały kłótnie, awantury.
        A my powoli toczyliśmy się do przodu. Upał stawał się niemiłosierny, ja rozebrany do majtek pociłem się z tyłu za fotelami. Teraz mama siedziała koło kierowcy a tata przy drzwiach, żeby mógł co chwilę wyskakiwać na drogę i wykłócać się z ludźmi.
        Dopiero po południu zrobiło się luźniej i jechaliśmy dość szybko.
        Niedługo pojawiła się moja pierwsza przygoda z wojną.
Zatrzymaliśmy się na skraju małego miasteczka w wiejskim gospodarstwie na odpoczynek. Gospodarze przyjęli nas serdecznie w małym, ładnym domku. Samochód schowano w stodole. Jedliśmy obiad, poczęstunek od pani gospodyni, nie pamiętam pewnie rosół z kury.
        W pewnej chwili zachciało mi się do ubikacji. Była ona jak zwykle zbudowana w formie drewnianej kabiny, z okrągła dziurą w drzwiach, usytuowanej koło stodoły, przy gnojowicy. Kiedy usadowiłem się wygodnie na desce, usłyszałem warkot samolotów. Leciały nisko i zobaczyłem fontanny ziemi po kulach na podwórku. Usłyszałem okropny krzyk mamy. Kiedy samoloty przeleciały pędem pobiegłem do domu, a mama szybko położyła mnie na łóżku i przykryła pierzyną i poduszkami, pewnie dla ochrony przed kulami.
        Kiedy wszystko się uspokoiło, zbieraliśmy się do dalszej drogi. W pokoju były ślady kul, ale na szczęście nic nikomu się nie stało.
        Od tego momentu zaczęła się nasza tułacza droga.
        Nie wiedziałem gdzie jedziemy, tyle orientowałem się, że omijaliśmy większe miasta, nawet jak mówiła mama Lwów. We Lwowie mieliśmy rodzinę, wujka Stasia. Miała być też tam Babcia. Ale tata gnał jakąś wewnętrzną siłą popychany.
Drogi już nie pamiętam. Zbyt odległe czasy i młody wiek
Po trzech dniach i nocach znaleźliśmy się w mieście Zaleszczyki na granicy Polski. Mieszkała tu rodzina mamy. Mały, piękny stary drewniany dom, z pięknie rzeźbioną werandą opatuloną winoroślą. Dwie ciocie jedna starsza cudownie uśmiechnięta, druga młodsza pełna wigoru. Niestety wuj zmarł dwa lata temu. Po odpoczynku i nareszcie porządnie przespanej nocy w cudownie miękkim łóżku, bez strachu przed samolotami znowu spotkało mnie ogromne przeżycie.

        Pożegnanie z ojcem.

Koło południa zapłakani tuliliśmy się do niego. Mama roztrzęsiona do granic możliwości, ja nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Ciocie stojące z boku wycierające oczy. Nawet on był wzruszony, miał łzy w oczach. W pewnej chwili przytulił mnie i powiedział – jesteś już prawie dorosły, więc zostawiam ci mamę pod opieką i pamiętaj zawsze, że jesteś Polakiem.
Kiedy wyszedł, długo staliśmy przed domem patrząc na jego wyprostowaną postać żołnierza.

DCN.