powrót  

Droga powrotna

Następnego dnia zerwał nas na równe nogi głośny warkot. Wyskoczyliśmy przed dom. Po ulicy jechały czołgi z czerwonymi gwiazdami, prowadzone przez żołnierzy w kufajkach i śmiesznych czapach.
Rosjanie.
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, ale do dziś przenika mnie świadomość, że ojciec uniknął śmierci w Katyniu.
Przez kilka dni rozkoszowałem się cudowną, jesienną, upalną jeszcze pogodą. Chodziłem po ślicznym ogródku ścieżkami wysypanymi białymi kamyczkami, siedziałem na ławeczce pod wielką, obsypaną kwiatami różą i myślałem o ojcu. Tak bardzo bałem się o niego, zaciskałem do bólu dłonie,  Wydarzenia przerastały mnie, były jak olbrzymie góry, jak Tatry pełne przepaści, z zimnymi ostrymi skałami. Kiedy szedłem z mamą na Zawrat, trzymając się szorstkiej liny, miałem to samo uczucie mojej śmiesznej małości, wobec ogromu natury 
Patrzyłem na to z zachwytem i przerażeniem i tylko bliskość matki dodawała mi siły. I teraz szukałem jej ramion, starając się jakoś zrozumieć.
Bo przecież tak było wspaniale, jak biegaliśmy z Jurkiem po Kowańcu, jak paćkałem ręce w ciepłej glinie i próbowałem rzeźbić pod kierunkiem jego mamy jakąś głowę 
Pachniało podobnie w tym ogródku.
Czwartego dnia po odejściu ojca, przyszli żołnierze rosyjscy, rozmawiali z mamą, sprawdzali jakieś papiery, długo wypytywali. Potem zawołali mnie i pytali gdzie jest ojciec. Odpowiadałem dziwnie spokojnie, że nie wiem, że poszedł na wojnę, że przyjechaliśmy do cioci w odwiedziny. Pewnie nie wierzyli, bo co chwila coś do siebie mówili na boku.
Następnego dnia przyjechał żołnierz rosyjski na motorze i przywiózł mamie nakaz stawienia się u komendanta miasta. Nie chciałem mamy puścić samej, ale w końcu musiałem ustąpić. Mamy nie było ze trzy godziny, a ja cały czas siedziałem na werandzie zdenerwowany. Nawet ciocie nie mogły mnie uspokoić. W końcu mama wróciła. Po obiedzie przy ciasteczkach, które upiekła ciocia, mama wyjaśniła, że nie dostała pozwolenia na pobyt i musimy jechać do Lwowa. Okropnie się zdenerwowałem, bo cały czas myślałem, że wróci tata i nas zabierze. Ale mama wytłumaczyła mi, że jest teraz bardzo daleko, w innym kraju i na pewno chciałby żebyśmy wrócili do Nowego Targu.
Minęły dwa dni. Zaczął padać deszcz, zrobiło się chłodno. Mama już spakowana i czas było już na pożegnanie. Do stacji było daleko, więc targaliśmy bagaże krok za krokiem. Mnie przypadła największa waliza. Niosłem ją na plecach, to na jednym to na drugim ramieniu. W końcu dotarliśmy. Mały budyneczek stacyjny, zawiadowca w czerwonej czapce sprzedawał bilety. Jechały tylko cztery osoby. My z mamą i dwoje starszych ludzi, pewnie ze wsi, bo ubrani w takie dziwne stroje, pewnie z tego wschodniego regionu.
Po godzinie czekania wtoczył się na stację pociąg z prychającą i parującą małą lokomotywą. Były trzy wagony. Jeden niby osobowy z małymi okienkami i dwa czerwonawe towarowe. Osobowy okropnie brudny, z twardymi drewnianymi siedzeniami. Szedłem ze spuszczoną głową, bo nic mi się nie podobało i ciągle myślałem o tacie. Pożegnaliśmy się z ciociami i z trudem władowaliśmy się do środka, upychając ciężkie bagaże.
A potem staliśmy i staliśmy. Ciocie już poszły, bo i tak zmokły na deszczu. Mama zmęczona i smutna wkuliła się w kącik, ja penetrowałem teren przez brudne, porysowany szyby.
Ten wyjazd będę pamiętał do końca życia.
Wreszcie wyszedł zawiadowca, machnął chorągiewka i pociąg zezgrzytem ruszył w nieznany świat.
Tu urywa mi się pamięć. Wiem jedynie, że jechaliśmy, a raczej wlekliśmy się dwie doby, stając na każdej stacyjce. Zrobiło się tłoczno i śmierdziało okropnie, a ja wymiotowałem do plastikowej torby. Mama też była blada jak ściana. Jedyna ubikacja brudna, pełna nieczystości oblegana była skutecznie, więc nie jedliśmy, żeby jak najdłużej wytrzymać z załatwianiem.
Nie pamiętam już jak dojechaliśmy do Lwowa. Zrobiło się zimno. Ze stacji do domu w którym mieszkał wujek dotarliśmy tramwajem. Kiedy zapukaliśmy do drzwi, ukazała się babcia, patrząc z przerażeniem na nas jak na duchy. Ale potem było już pełno serdeczności.
Mieszkanie na trzecim piętrze bardzo ciasne, dwa małe pokoiki i ślepa kuchnia. Wuj już bardzo stareńki, siedzący pod kocem na bujanym fotelu, ciocia chodząca o kuli i w tym wszystkim jeszcze babcia, najbardziej sprawna.
Nie pamiętam już tego dokładnie. Od razu wiedzieliśmy,że tu mieszkać nie możemy. Przemęczyliśmy się śpiąc na podłodze, jedząc byle co, bo bieda trzeszczała po kątach.
Mama z jakimś znajomym panem biegali codziennie po mieście wposzukiwaniu jakiegoś lokum.
Wreszcie udało się wynająć lokum w suterynie w starej kamienicy. Było to pomieszczenie przeznaczone na pralnię. Stały tam dwie wielkie wanny i piecyk żelazny, zwany kozą. Ubikacji nie było, tylko postawiony parawan, a za nim wiadro i mały taboret. Udało się mamie zdobyć dwa łóżka i kozetkę.
Aha zapomniałem, że babcia zdecydowała się zostać już na stałe z nami, więc byliśmy we trójkę. Dla mamy była to wielka ulga.
Lwów był na zasadzie porozumienia między Niemcami z Rosjanami podzielony na dwie części. Tam przebiegała w tym czasie granica środkiem miasta. My byliśmy po stronie rosyjskiej.
Zbliżała się zima. Przy pomocy poznanych Polaków zdobywaliśmy niewielkie ilości węgla i drzewa do piecyka. Kończyły się nam zapasy żywności, a nie mieliśmy pieniędzy. Byliśmy wygnańcami, bez pracy, bez praw, obcy, zdani jedynie na doraźną pomoc.
Udało mi się zdobyć ze śmietnika starą dętkę od roweru, z której zrobiłem sobie procę. Od czasu do czasu wypuszczałem się na blisko położone wały i polowałem na gołębie. Czasami udało mi się ustrzelić jakiegoś i wtedy było święto i rosół szczególnie potrzebny babci.
Nadeszły święta. Na wigilii byliśmy u wuja, za choinkę służyły gałązki zebrane z placu handlowego, świeczka i dwie małe bombki. Było wiele łez, modlitwy, kolędy. Mama i ja byliśmy myślami z ojcem, o którym nie było żadnej wiadomości.
Potem przyszedł styczeń, a może luty. To przykryte mgłą zapomnienia. Tylko trwa jeszcze obraz tej naszej piwnicy, parawanu, wiadra. Leżałem nieprzytomny na kozetce przysuniętej do piecyka, w którym tliły się jakieś resztki. Mama potem mi opowiadała, że było 20 stopni mrozu i śnieg. Podobno miałem tyfus, a może inną chorobę. Wiem na pewno, że mama owinięta w koc żebrała na ulicach, prosząc o pomoc na leki dla mnie. Było bardzo źle z nami. Wtedy pojawili się jacyś ludzie, jakaś pani w futrze. I palił się płomień w piecyku i było ciepło. Jadłem jakiś rosół i mięso. Może to z gołębi?
To wszystko dziś za mgłą.
Ale znowu w głowie tworzą się obrazy, jakby realne. Było już cieplej, śnieg zniknął, pachniało wiosną. Byłem bardzo słaby, ale powoli dochodziłem do siebie. Tylko mama była chuda jak szczapa, miała zapadnięte oczy i czerwone odmrożone ręce.
Pewnego dnia wpadła roztrzęsiona i wołała do babci i do mnie – patrzcie!
W ręku trzymała zdarte z płotu ogłoszenie, gdzie czarnymi wielkimi literami pisało, że władze Generalnej Guberni porozumieli się z władzami ZSSR w sprawie ewakuacji Polaków znajdujących się po stronie sowieckiej we Lwowie.
To szansa na powrót krzyczała.
Pamiętam jeszcze wielki plac ogrodzony drucianym płotem, pełnym ludzi, czekających na przejście przez granicę. Staliśmy w tłumie babcia, mama i ja. Po drugiej stronie siatki przechadzał się oficer niemiecki. Obok była drewniana buda, gdzie Niemcy sprawdzali dokumenty. Przepuszczali niewielkie grupy ludzi.
Babcia była bardzo słaba, mama ledwie trzymała się na nogach, tylko ja byłem już dorosły i twardy po chorobie.
W pewnym momencie mama wpadła na genialny pomysł, który mógł zakończyć się tragicznie. Wyjęła z torebki nasze dokumenty, gdzie widniała jako żona oficera polskiego, ja syn.
Dała mi to do ręki i powiedziała – musisz dostać się do płotu i dać to oficerowi niemieckiemu.
Ale tu był problem, bo tłum był potężny, człowiek przy człowieku. Wtedy jakiś pan podniósł mnie na ręce, zawołał do ludzi, którzy ponad głowami przenieśli mnie do siatki. Widział to oficer i kiedy znalazłem się przy siatce przerzuciłem przez nią paczkę z papierami. Oficer podniósł ją i poszedł do tej budy. Po jakimś czasie z głośników padło nasze nazwisko z wezwaniem do stawienia się. Droga jak przez mękę w tłumie, Najgorzej było z babcią, ale jakoś powolutku dostaliśmy się do furtki, gdzie żołnierz rosyjski przepuścił nas.
Kiedy znaleźliśmy się w środku spotkało nas nieoczekiwane przeżycie. Oficer przeglądający nasze papiery wstał, zasalutował i powiedział łamaną polszczyzną – Frau Maria Kulejowska, żona oficera Polskiego otrzymała zgodę na powrót do miejsca dawnego zamieszkania. Podał mamie rękę i babci, mnie pogłaskał po głowie. I znaleźliśmy się po stronie niemieckiej.
Do dziś tkwi we mnie jakieś dziwne przeświadczenie, że nawet Niemcy potrafili uszanować ojca, oficera Wojska Polskiego. Tylko ruscy traktowali Polaków jak świnie.
Z tego okresu pamiętam niewiele. Tyle że kilka dni jechaliśmy pociągiem na drewnianych ławach, dokarmiani przez współpasażerów, którzy po drodze wsiadali.
A potem już Nowy Targ.